W poszukiwaniu Czarnego Stawu
Dopisała pogoda, dopisały zwierzaki i ich ludzie. Na pierwszym w tym roku, wiosennym spacerze Krakowskich Północniaków padł rekord frekwencyjny. Były nas takie ilości, że nikt (choć kilku próbowało) nie był w stanie nas policzyć. I choć do celu naszej wycieczki – Czarnego Stawu, w którego istnienie niektórzy zaczęli już powątpiewać – nie wszyscy dotarli (łącznie z piszącym te słowa), to cel nadrzędny – zbratanie czwornogów i dwunogów – został osiągnięty z zapasem.
Lubię nasze spacery za ich luz i pewnego rodzaju niefrasobliwość. Godzina startu określana jest „na oko”, harmonogramu marszu brak, trasa również wyznaczana jest machnięciem ręki w bliżej nieokreślonym kierunku. W dzisiejszym świecie, gdzie wszystko musi być zaplanowane, a czas ciągle ucieka, te kilka godzin szwendania się po lesie za rozmerdanymi ogonami, pozwala odetchnąć pełną piersią i pogadać o pieskim losie. Kto się nudzi lub ma już dość, po prostu odwraca się na pięcie i wraca do punktu wyjścia.
A najciekawsze rzeczy dzieją się po drodze. Można usłyszeć historie psiaków, które zostały adoptowane i żyją teraz we własnych domach pod opieką swoich ludzi. Poznać osoby pomagające w małych, samofinansujących się schroniskach i fundacjach, w których na wagę złota są takie gesty jak wypranie koców czy naprawa drzwi w boksach. Zobaczyć, jakich postępów w socjalizacji można dokonać z psem, który na poprzednim spacerze (w skutek traumatycznego przeżycia) rzucał się i warczał na wszystkich, a dziś już tylko na niektórych (można? można!). Czy nawet pociągnąć za język praktyków – maszerujących z nami lekarzy weterynarii i behawiorystów – których nie trzeba prosić o udzielenie porady.
Wyhasane psiaki po spacerze wróciły w większości do swych domów, a tylko nieliczne do schroniskowych boksów. Być może tylko na chwilę, bo podobno do kilku z nich los uśmiechnął się na dzisiejszym spacerze (ale chyba nie do Dragona, który dzielnie mi dziś towarzyszył i wciąż nie ma swojego kąta na tym świecie).