Terenowo… na piechotę, czyli Maraton Kierat 2012

Jeżeli kiedykolwiek zastanowiło Was, po co tak naprawdę ścigam zawodników na rajdach, biegając w pocie czoła z plecakiem i aparatem po lasach i górach, dziś wyjaśniam: był to trening przed startem w górskim Maratonie Kierat 2012. Bardzo off-roadowym, lecz… nie zupełnie motoryzacyjnym.

100-kilometrowa pętla po górach ze startem i metą w Limanowej – to brzmi jak opis ciekawego oesu jednego z naszych rajdów przeprawowych. Z tą tylko różnicą, że zamiast kilkudziesięciu off-roadowych maszyn na starcie stanęło prawie 600 off-roadowych piechurów. Nie będąc aktualnie w posiadaniu żadnego wehikułu 4×4 (tak, tak – szewc bez butów chodzi…), postanowiłem sprawdzić, jak taki maratoński oes, z którym na co dzień zmagają się na rajdach nasi zawodnicy, wygląda z bliska.

APDV0008Reguły były klarowne: startujemy o godzinie 18, a następnie z pomocą mapy i kompasu musimy odnaleźć 13 punktów (coś w rodzaju naszych Punktów Kontroli Przejazdu), które układały się w rozległą pętlę po górach Beskidu Wyspowego. Zapomnijcie o roadbooku czy waypointach! – rajd miał charakter zawodów na orientację, a blisko połowa PKP-ów znajdowała się… w lesie. Rzecz w tym, by do nich dotrzeć, nie nadkładając nadto drogi (bo wtedy 100 kilometrów mogłoby urosnąć np. do stu kilkudziesięciu….).

Jako absolutny debiutant na tak długaśnym dystansie (wcześniej z autopsji znałem tylko 42195 metrów), nie wspominając, że żaden ze mnie górołaz, ani nocny mArek, ruszyłem truchtem ze startu w ciżbie zawodników wyposażonych w camelbacki, kijki trekkingowe, czołówki i buty do biegania po górach. Sam ubrałem się na wyczucie – zamiast mocnych butów z twardą podeszwą wybrałem lekkie (lekko dziurawe) adidasy do biegania w terenie, zamiast plecaka max 10-litrowego wziąłem 30-litrowego Deutera – wygodnego, ale ciut za dużego, kijków też nie zabrałem, bo przecież nigdy z nimi nie biegałem… Strategię przyjąłem prostą – na przeżycie, ale ambitną: pod górę idę, a gdy jest równo lub z górki – biegnę.

Pół tysiąca zawodników dość szybko rozpierzchło się po trasie, bowiem jedni zaczęli z kopyta, a inni od początku byli nastawieni na długi spacer po górach. Podglądając innych, cieszyłem się, że nawigacja początkowo nie była skomplikowana, a kompas, którego obsługę znałem tylko w czystej teorii, spokojnie mógł spoczywać w kieszeni. Trudności terenowe (a jakże!) od początku jednak były – dosłownie – wysokie: suma podejść do trzech pierwszych punktów wynosiła prawie 1200 metrów (w sumie cała trasa miała 3500 metrów podejść). Tu nieoczekiwanie lewa łydka zaczęła mnie z lekka pobolewać…

Przy nadciągającym zmierzchu szło się fajnie i wesoło (czasem jeszcze się biegło). Kilometry na liczniku przeskakiwały jeden za drugim, góry cudnie wyglądały w promieniach zachodzącego słońca. Tak, to był dobry pomysł, by tu wystartować! Gdy już na dobre zapadły ciemności nocy, niesamowitym widokiem były podrygujące wokół światła czołówek moich towarzyszy w kieracie. By nie błądzić w lesie w ciemnościach, wybierałem niekiedy dłuższe warianty tras prowadzące szlakami lub drogami. Ciepła, gwiaździsta noc stanowiła uroczą scenerię dla całego przedsięwzięcia, tak więc generalnie dobry humor mnie nie opuszczał…:

W środku nocy nieoczekiwanie zaczęły urywać się telefony od mej zatrwożonej Matki oraz zaalarmowanej przez nią Ciotki. Z nich dowiedziałem się, że kroczę pod opieką Świętego Ekspedyta (tego od wędrowców) oraz Świętego Judy Tadeusza (tego od… spraw beznadziejnych!!??). Podniesiony na duchu (dalekim od świętości) dziarsko maszerowałem przed siebie.

Wydawało się, że powoli rozjaśniające się niebo, zwiastujące rychły wschód słońca zapowiada przepiękny, choć intensywny dzień, a do mety już wcale niedaleko. Pomiędzy 46 a 53 kilometrem, gdy około trzeciej nad ranem zmierzałem do szkoły w Kasinie Wielkiej, natrafiłem na miłą niespodziankę – chyba już nieużywane tory starej Karpackiej Linii Transwersalnej, które bardzo ułatwiły nawigację. Miło było przeskakiwać z podkładu na podkład (starając się przy okazji nie skręcić nogi) – szkoda tylko, że na całej długości 5 kilometrów w głowie kołatała mi się piosenka „Koko, koko, Euro spoko…”. Że też akurat wtedy musiała się przyplątać!

Na półmetku w szkole chwila oddechu, ciepły barszczyk, kawa, uzupełnienie bukłaka z wodą i dalej – kierunek meta, do której już bliżej niż dalej! Nogi bolały mocno, ale nadal od czasu do czasu pozwalały jeszcze na podbiegnięcie. Dzień się budził na dobre, a przecież nawigacja za dnia to będzie pestka! Największym zastrzykiem energii była informacja na 7. PKP, że zajmuję 69. lokatę! Wydawało mi się wówczas, że utrzymanie miejsca w pierwszej „setce” i ukończenie trasy w 20 godzin nie będzie trudne.

P1010316Nic bardziej mylnego… Za punktem 8. nagle zaczęły się schody – dosłownie i w przenośni. Teren mocno skomplikował się, a odnalezienie PKP-ów wymagało już niezłego motania mapą i kompasem. Na szczęście wciąż na swej drodze napotykałem lepszych od siebie pilotów i rozgrzeszając się w myślach, że to mój pierwszy kierat, bezwstydnie – od czasu do czasu – podpatrywałem ich wybory. W znoju i trudzie (nogi i kostki, a zwłaszcza wyraźnie naciągnięty mięsień lewej łydki, dawały się już mocno we znaki) humorystycznym przerywnikiem była dla mnie grupa maratończyków, która – zawsze biegnąc! – mniej więcej co godzinę wyprzedzała mnie na trasie. Obserwowałem ich z niemałym podziwem, bo ja o truchcie mogłem już tylko pomarzyć, a oni nieustannie chyżo gonili przed siebie, po czym niknęli na horyzoncie… Jak to się działo, że za pewien czas znów mnie wyprzedzali???

Im bliżej mety tym cierpienie było większe. Już rozumiałem, skąd pomysł nazwania tych zawodów kieratem… Coraz więcej zawodników zaczynało mnie wyprzedzać, a obolałe kostki nie pozwalały mi dotrzymywać im kroku. Choć wydawało się, że meta już tuż tuż, wciąż dzieliło mnie od niej 20 kilometrów marszu po górach. Na dodatek próby samodzielnej nawigacji na skróty z pominięciem dróg i szlaków nie zawsze się udawały. W pewnym momencie utknąłem w gąszczu sosenek i byłem już pewien, że nie wyrwę się z ich iglastych szponów. Słońce wędrowało coraz wyżej, upał się podnosił…

Ostatnie kilometry nie były fascynujące. Kuśtykając z prędkością 100-letniego starca i podpierając się kosturkiem (ach, trzeba było jednak wziąć kijki trekkingowe!), kroczek za kroczkiem z twarzą wykrzywioną bólem człapałem w stronę Limanowej. Nawet mocnego postanowienia, że przyspieszę na finałowych paru kilometrach tuż przed metą, nie byłem w stanie zrealizować. Kolejni rywale mijali mnie, stwarzając wrażenie, że mogliby tak iść drugie tyle. Aż wreszcie znalazłem cel – złamać 22 godziny! Biegiem paralityka zacząłem nieco szybciej powłóczyć nogami, robiąc sobie jedynie krótką przerwę na opieprzenie jakiegoś nastoletniego nierozuma, który dla zabawy okładał po głowie swego psa rękawicą (ku uciesze rodziców!). Widząc wymachującego mnie kosturem, speszył się, ale chyba zbyt wiele z nauki nie pojął…

Meta była już za zakrętem. Ostatnie kuśtyk, kuśtyk, jakieś koło emerytek wiwatowało, udało mi się jeszcze nieco truchtnąć i oto – koniec. Czas 21 godzin 58 minut. 120. miejsce. W nagrodę medal i kiełbasa (wtedy – biję się w piersi – nie rozumiałem jeszcze wegetarianizmu – przyp. AK, 2015). Pyyycha! (Zwycięzca – jakiś Nadczłowiek… – przebiegł w niecałe 12 godzin, bijąc rekord trasy).

Najgorzej było jednak wrócić autem do domu. Nogi odmawiały naciśnięcia pedałów, oczy kleiły się, pragnąc odespać wreszcie zarwaną noc. Kostki czułem jeszcze wiele dni później, gdy nawet zwykłe wejście po schodach stawało się nieziemskim wyzwaniem. Na pewien czas off-roadowe maratony bez samochodów przestały mnie fascynować. Ale… już mi przeszło! Za rok św. Juda znów mi pooręduje;)

text i foto: Arek Kwiecień / Sigma Pro

 

Arek

Gdy przekonuję do weganizmu, mówią mi "Ty ośle"! Gdy proszę, aby nie więzili psa na łańcuchu przy budzie, nazywają mnie baranem i psubratem. Gdy biegam po lesie, słyszę, że jestem brudny jak świnia i czemu tak capię. Przyznaję - w ostatnich latach skundliłem się (dosłownie!), a mój węch wyostrzył się na ludzi, którzy podle traktują zwierzęta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *