Susz Triathlon 2017, czyli bardzo ładnie jest!

„Bardzo ładnie!” – usłyszałem za plecami. Wcześniej dobiegły mnie odgłos miarowego oddechu i stóp rytmicznie uderzających o bruk, zwiastujący szybko zbliżającego się biegacza. Nawet nie zdążyłem się zdziwić, bo już po chwili zrównał się ze mną, a jego tożsamość przestała być tajemnicą. To mój osobisty trener we własnej osobie! Kuba Woźniak zmierzał już w kierunku mety, podczas gdy na mnie czekało jeszcze kilka kilometrów biegu. Zawody Susz Triathlon 2017 na dystansie półironmana (dla przypomnienia: 1.9 km pływania, 90 km jazdy na rowerze i 21,097 km biegu) dla obu nas okazały się szczęśliwe – Kuba wywalczył 3. miejsce w piekielnie silnej stawce profesjonalistów, a mnie udało się wreszcie podkręcić „ładnie” życiówkę, która wynosi obecnie 4h 37min. 41sek. Mając takiego trenera, wynik musiał wreszcie się pojawić!

Wcześniej nic nie zwiastowało tego sukcesu. Na pierwszych zawodach 1/2 IM w sezonie, w których wystartowałem miesiąc wcześniej w Sierakowie po miesiącach ciężkich treningów, wypadłem raczej blado (oszczędny w słowach Kuba stwierdził wtedy „No, bieg to Ci raczej nie poszedł…”). W wodzie kilkukrotnie miałem ochotę zwrócić śniadanie, na siodełku rowerowym kręciłem się jakby giez mnie pogryzł, za skarby nie mogąc znaleźć komfortowej pozycji dla moich szacownych czterech liter, na biegu zaś ruszałem się jak mucha w smole. Wynik 4h 52min. był podobny do tych, które osiągałem w poprzednich latach… Czy to już kres moich możliwości na tym ziemskim padole?

Tylu nas było! fot. Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl
Tylu nas było! (fot. Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl)

Sieraków na szczęście okazał się tylko pechową wpadką. Susz zresztą też z początku nie zapowiadał się pomyślnie – tydzień przed startem spędziłem trzy dni pod pierzyną, starając się ugasić w zarodku przeziębienie. Udało się połowicznie, ale i tak na starcie stanąłem lepiej zmotywowany (choć zasmarkany), z nieco zmodyfikowanym „na czuja” ustawieniem siodełka, a przede wszystkim żądny odwetu!

Gdzieś tam właśnie panikuję (fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl)
Gdzieś tam właśnie panikuję (fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl)

Parę minut po rozpoczęciu zawodów mogło być jednak po wszystkim. Kilkukrotnie przytopiony przez współzawodników straciłem oddech i nieźle spanikowany zatrzymałem się w wodzie, wpadając oczywiście pod ławice kolejnych pływaków bezpardonowo po mnie przepływających. Ratowałem się żabką, gorączkowo łapiąc powietrze i starając się uspokoić łomoczące z przerażenia serce. Po jakiejś minucie powoli przeszedłem do spokojnego kraula, godząc się w myślach, że zawody już chyba stracone Przez kolejne pół godziny systematycznie przebierałem ramionami jak mój trener od spraw beznadziejnych (czyli pływania) Konrad Zdun przykazał, zwracając baczną uwagę na moją „technikę” (cudzysłów nie jest tu przypadkowy) i nawigowanie w kierunku strefy zmian. Gdy wybiegając z wody zobaczyłem na cyferblacie, że od startu minęły niecałe 36 minuty, a wiele rowerów wciąż wisi jeszcze na stojakach, zrobiłem naprawdę wielkie oczy. A więc nic straconego – najgorsze już za mną, a teraz cała naprzód!

Jest moc! (fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl)
Jest moc:) (fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl)

W odróżnieniu od Sierakowa od początku zmiany rowerowej miałem wrażenie, że nogi mają dziś ochotę cisnąć, więc im specjalnie nie przeszkadzałem, rozkoszując się przyjemnością wyprzedzania lepszych ode mnie pływaków. Wszystko szło zgodnie z planem – ciut obniżone i lekko pochylone siodełko nie było już katorgą, rozpuszczone w izotoniku żele (7 sztuk) smakowały jak nigdy choć to czysta chemia, a mój Cannondale mknął jak szalony. Średnie tempo na półmetku trasy rowerowej było bliskie 39 km/h, a na mecie spadło do 38,25 km/h, co jest moim nowym rekordem na 90-kilometrowej trasie. Wprawdzie na samym końcu o mało nie wywaliłem się, starając się „profesjonalnie” zeskoczyć z roweru w trakcie ruchu, wcześniej wyciągając stopy z butów. To byłoby w moim stylu.

Zaczynając bieg, czułem świeżość i przypływ energii. Rozkręciłem się do tempa 4.25 min/km i ruszyłem w bój o życiówkę. Nie będę koloryzował – bolało mnie jak diabli: nogi przy podbiegach na rynek, żołądek podczas zmuszania się do picia i stopa (wciąż leciałem bez skarpet), gdy zaczął na niej rosnąć ogromny bąbel. Ale wspaniali kibice (w tym mój wierny duet złożony z Żony i Szwagierki), kolejni wyprzedzani rywale i znakomita pogoda (czytaj: zimno i deszczowo) dodawały mi skrzydeł, a prawdziwym zastrzykiem adrenaliny było wspomniane już spotkanie z Kubą. Nawet nie wiem, kiedy minęły trzy 7-kilometrowe okrążenia Jeziora Suskiego. Kryzys z wyczerpania dopadł mnie dopiero jakiś kilometr przed metą, gdy wyprzedził mnie młody, dobrze zbudowany zawodnik. Wiedząc, że już za chwilę czeka mnie koniec tej męki, starałem się utrzymać jego tempo, ale i tak zostawałem z tyłu. Gdy wreszcie zobaczyłem, że do mety dzieli mnie 300-400 metrów, ruszyłem do sprintu, rzucając wszystko na jedną szalę. Wbiegając w szpaler kibiców prowadzący do mety, mój rywal był jeszcze kilka metrów przede mną. Jeszcze parę kroków, piekący ból w płucach i wreszcie widziałem tylko metę i zegar wyświetlający czas 4h 37min…

Jest ładnie!;) (fot.Sławek Krajewski/Maratomania.pl)
Jest ładnie!;) (fot.Sławek Krajewski/Maratomania.pl)

Bariera 4.40 – po kilku latach wkurzającej stagnacji – nareszcie pękła. Satysfakcję mam, nie ukrywam, ogromną. Pamiętam uczucie, gdy 6 lat temu debiutując w Suszu, ruszałem na trasę półmaratonu na trzęsących, uginających się z wyczerpania nogach. Do mety dotarłem wtedy, z przystankami na posiadywanie na ławkach i grzebanie w komórce (bo „bez muzy przecie nie ma biegania”), po 6 godzinach i 13 minutach mordęgi… Dziś, mając już cztery dychy na karku, od 5 lat nie jedząc mięsa, a od pół roku wystrzegając się także nabiału, jestem o niebo szybszy i mocniejszy od młodszego, upasionego mięsożercy, jakim byłem w roku 2011. To daje do myślenia! (dobry rower i profesjonalny trener też się przydają;)

Chwila nagrody. Kolejne wyzwanie - Oravaman 2017 - już w połowie lipca (fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl)
Chwila nagrody. Kolejne wyzwanie –
Oravaman 2017 –
już w połowie lipca (fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl)

Arek

Gdy przekonuję do weganizmu, mówią mi "Ty ośle"! Gdy proszę, aby nie więzili psa na łańcuchu przy budzie, nazywają mnie baranem i psubratem. Gdy biegam po lesie, słyszę, że jestem brudny jak świnia i czemu tak capię. Przyznaję - w ostatnich latach skundliłem się (dosłownie!), a mój węch wyostrzył się na ludzi, którzy podle traktują zwierzęta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *