Sport

Oravaman 2016 – w górki na pazurki

Czasem wydaje nam się, że pewne rzeczy nigdy nam się nie przytrafią. A tu bach! Niespodzianka.  I to na dodatek akurat w takim momencie, kiedy cenna jest każda sekunda i chcielibyśmy, by wszystko szło po naszej myśli. Na górskim półironmanie Oravaman los podłożył mi dość dosłownie nogę, a przy okazji dał niezłą nauczkę.

Pamiętam, że przez długi czas, gdy zacząłem regularnie odwiedzać krakowskie schronisko, cieszyłem się, a później byłem wręcz dumny, że żaden pies mnie nie ugryzł. Ho, ho, a raczej hau, hau – jak to ja potrafię się z nimi dogadywać! Aż nadeszła pora, gdy w niedługim czasie moja ręką, noga, a nawet nos zyskały charakterystyczne blizny po kłach odciśnięte m.in. przez mikroskopijną… Malunię (naprawdę – mieściła się w dłoni! Ale za to miała charakterek…) czy moich koleżków, z którymi – wydawało mi się – rozumiem się bez słów.

Podobnie długo myślałem o możliwości zaliczenia popularnej „gleby” na rowerze. Takiej poważnej, połączonej ze szlifem po asfalcie, bo fajtłapowatych wywrotek, które doświadczyłem przy wsiadaniu na siodełko tuż pod domem, nawet nie zliczę. Od 5 lat, odkąd treningowo pedałuję, nie wywróciłem się ani razu, co zaowocowało (na szczęście niewypowiedzianymi) bluźnierstwami, że technikę mam co najmniej jak Froome. Słynny Christopher by się uśmiał, gdyby zobaczył, w jakim stylu pokonywałem końcowe zjazdy na Orawie… Ale po kolei.

W Oravaman w tym roku wystartowałem po raz drugi. Ubiegłoroczna edycja bardzo przypadła mi do gustu i tylko rozbudziła apetyt. 2000 metrów w chłodnym Jeziorze Liptowska Mara. Następnie  90 kilometrów w górę i w dół po orawskich serpentynach o przewyższeniu 2300 metrów. A na koniec 21-kilometrowy półmaraton po tatrzańskich szczytach. Zresztą sami zobaczcie:

W edycji 2015 wystartowałem, nie wiedząc, co na mnie czeka, a w rezultacie przypiekany słońcem umierałem – zwłaszcza pod koniec trasy rowerowej. Zająłem wówczas 62. miejsce na 270 zawodników i uznałem to za porażkę, ale jedną z najpiękniejszych w życiu, bo widoki, które nam towarzyszyły na trasie, i trudności, z którymi trzeba było się zmierzyć, warte były potu i bolesnych skurczów żołądka.

Szczęście mi sprzyjało i znalazłem się również w gronie zawodników, którzy trafili na listę startową edycji 2016 (chętnych było tak wielu, że organizator zarządził losowanie, ograniczając liczbę zawodników do 250). Wiedząc już, co mnie czeka, tym razem postanowiłem się solidnie przygotować: trenować na trasie zawodów (to raptem 100 km od Krakowa) i zaopatrzyć się w rower przystosowany do górskich wspinaczek. Plany planami, a życie życiem – skończyło się na jednym (żałość…) treningu w górach i zerowych (chlip:( ) zmianach w ekwipunku. Mimo to pełen dobrej wiary stawiłem się 16 lipca w Zubercu, by wyrównać swe rachunki z Oravamanem.


Grunt to profesjonalna przedstartowa rozgrzewka (brzuch został napompowany sztucznie!)

Przed rokiem modliliśmy się o wodę i skrawek cienia dla ochłody, a w tym roku nasze prośby zostały spełnione: od rana lało – raz słabiej, raz mocniej, po niebie gnane porywistym wiatrem sunęły chmury w kolorze ołowiu, a temperatura w najcieplejszym momencie dnia oscylowała w granicach… 9 stopni. Jak się ubrać, jak jeść, jaką przyjąć strategię? Nie miałem zielonego pojęcia. Rozsądek podpowiadał, żeby ubrać się ciepło, ale nawet porządne ciuchy przemoczone do suchej nitki nie wpływają pozytywnie na komfort. Do bidonów zamiast izotoników należałoby chyba nalać herbaty, a gładziutkie slicki zamienić na opony deszczowe, ale przecież takich nie mam… Oj, będzie jazda!


Gotowość bojowa + uśmiech dla fotoreporterów

Równo o godzinie 8 rano na sygnał startera ruszamy do walki w jeziorze. Na początku – euforia! Płynę szybko, unikam „pralki” (zwyczajowej bijatyki wśród stłoczonych pływaków), chowam się za nogami innych, co pozwala oszczędzić siły. Dopływamy do bojki nawrotowej i… HEEEELP! Woda zalewa mi usta, krztuszę się, nie mogę oddychać, chyba zaraz pójdę pod wodę. Marny koniec triathlonisty – amatora. Zatrzymuję się w miejscu i próbuję zapanować nad sytuacją, a wtedy ci, których dotąd wyprzedziłem, bez pardonu przepływają po mnie. Halo, nie widać, że tonę? W końcu robi się spokojniej, a ja wracam do życia. Już rozumiem, co się stało – zmieniając kierunek płynięcia, zaczęliśmy poruszać się pod wiatr, który znienacka wpadł mi prosto w usta, zalewając je przy tym oceanicznymi (no, naprawdę nie przesadzam!) falami. Mam wrażenie, że jestem na szarym końcu stawki. Powoli próbuję przejść do kraula i wreszcie ruszam, ale nadal nie czuję komfortu. Myślę tylko o tym, że jestem dupa a nie pływak, a zawody przegrałem z kretesem już na starcie. Wreszcie pod stopami czuję grunt, ale to dopiero półmetek pływania – czeka nas jeszcze jedno okrążenie. Później staram się trochę żwawiej przebierać ramionami, a płynąc pod wiatr uważam na fale, aby znów mnie nie przytopiły. W końcu docieram do upragnionej mety, a na zegarku wcale nie takie straszne 37 min. 59 sek. W idealnych warunkach pływam tylko o minutę – dwie szybciej!


Z deszczu pod rynnę, czyli z wody na deszcz

Podniesiony nieco na duchu szybko zakładam ciuchy rowerowe, rezygnując jednak z kurtki (i tak będę mokry od stóp do głów) na rzecz opasek kompresyjnych, które – mam nadzieję – zapewnią mi minimalny komfort termiczny. Czas zabrać się do odrabiania strat! Po pływaniu zajmuję makabrycznie odległe 133. miejsce… Rower to moja koronna dyscyplina, ale nadal boję się, czy starczy mi sił i trybików w kasecie na podjazdy. Gdy pod kołami czuję wreszcie asfalt, poprawiam okulary przeciwsłoneczne (grunt to zaklinanie rzeczywistości) i ruszam z kopyta. Tak jak – nie ukrywam – lubię, szybko to ja zaczynam wyprzedzać rywali, a nie oni mnie. Po kilkunastu kilometrach docieram do pierwszego, ponad 8-kilometrowego podjazdu, na którym nachylenie osiąga momentami kilkanaście stopni. Mimo zimna, deszczu i wiatru humor mi dopisuje, bo wciąż awansuję i nadal czuję spory zapas energii. Gdy osiągam wreszcie pierwszy kręty zjazd w lesie, rozpędzam się momentami do 72 km/h, przy czym chwalę swoja roztropność, bo w ubiegłym roku pędziłem tu 10 km/h szybciej. Wypadając na otwartą przestrzeń, natura daje mi pierwsze ostrzeżenie – mocny podmuch bocznego wiatru sprawia, że rower tańczy na śliskiej i mokrej drodze, ale jakoś udaje mi się utrzymać go w ryzach. Choć ręce mam już mocno skostniałe, na chwilę oblewa mnie gorący pot wymieszany ze strachem. Trasa staje się wreszcie nieco bardziej płaska, co pozwala odpocząć na lemondce. Przecinając Zuberec, gdzie dopingują nas przemarznięci kibice w tym moje dwie niezawodne fanki (przymuszone do tego więzami rodzinnymi), zmierzam ku zawrotce zlokalizowanej w okolicach 30. kilometra. Tym czasem z naprzeciwka nadjeżdżają wracający już zawodnicy, co pozwala mi się zorientować, na którym jestem miejscu. Jest już nieźle, bo rachuję, że jadę w okolicach 60. pozycji – z zawodowcami nie mam szans, ale paru amatorów może jeszcze uda mi się dogonić? Do mety daleka wciąż droga, a przed nami trzy mordercze podjazdy.

 

Nadal awansuję, ale i zaczynam odczuwać już trudy zmagań. Jestem cały przemoczony, zmarznięty na (pewnie psią) kość, mięśnie nóg palą, a zgrabiałe dłonie z trudem zmieniają przerzutki. Kolejny podjazd za mną, czas na zjazd po serpentynach. Rower nabiera prędkości i czuję, że wymyka mi się spod kontroli. Dwa ostre zakręty pokonuję na dużym ryzyku, ale gdy widzę kolejny wiraż osłonięty barierką, za wszelką cenę próbuję zapanować nad mym aluminiowym rumakiem. Nic z tego – nie mam siły miarowo naciskać dźwigni hamulców, a zakręt zbliża się w tempie ekspresowym. Oczami wyobraźni już widzę, jak przelatuję przez barierkę, roztrzaskując rower, więc hamuję, ile wlezie, koła blokują się, co na mokrym asfalcie oznacza jedno… Aaaaałaaaaaaa! Bokiem ciała szlifuję niemiłosiernie po drodze, aż wreszcie nieruchomieję, leżąc jak długi. Ból jest okropny. Mam zdarte kolano, ramię, a przede wszystkim biodro. To nieważne – co z rowerem? Na szczęście jest cały, tylko też trochę poobdzierany. Mija mnie dwóch rywali, mówiąc coś do mnie w niezrozumiałym języku. Wściekam się w duchu, bo oznacza to, że z okolic wymęczonego 35. miejsca spadam o 2 lokaty. Wskakuję na rower i wracam do walki, ale bark pulsuje, jakby chciał eksplodować. Przede mną kolejne ostre zakręty – pewnie mógłbym je pokonywać szybciej, ale zaciskając zęby, wyhamowuję je nadmiernie, zdzierając niemiłosiernie klocki. Wreszcie kolejna zawrotka i podjazd po serpentynach, które właśnie pokonaliśmy. Jest mi tak źle, że zaczynam mazgajowato chlipać pod nosem… Nogi na szczęście nadal pracują i nie pozwalam się dogonić następnym rywalom. Po kilkunastu minutach… niespodzianka: przestaję czuć obitą rękę i obdarcia skóry! To efekt niskiej temperatury, która skutecznie zamroziła mi rany. Ha! A więc do boju!

Hamując na zjazdach, zawzięcie pedałując pod górę, docieram znów do Zuberca, skąd mamy już tylko 14 kilometrów finałowej wspinaczki do punktu zmiany. Najgorsze są ostatnie trzy kilometry z kilkunastoprocentowym nachyleniem,  na których zwyczajnie brakuje mi trybików w napędzie. Z trudem przekręcam pedały, a prędkość spada do „zawrotnych” 9 km/h. Szybciej zdarza mi się na co dzień chodzić do sklepu! Bliskość mety nie pozwala jednak dać za wygraną. I wreszcie jest – można zsiąść z siodełka. Uff…

 

Przebieram się, zipię, jem i piję. Cały czas leje deszcz i jest paskudnie zimno, ale adrenalina skutecznie wciąż ociepla organizm. Ktoś proponuje mi dezynfekcję ran, ale lekarz macha zrezygnowany ręką, widząc obłęd w moich oczach. Woda utleniona i tak zaraz spłynie, a ewentualny opatrunek nie przetrwa pod kurtką nawet minuty. Nie tracąc czasu, ruszam na trasę półmaratonu. Na początek – prawie kilometr ostrego podejścia zakosami, na którym próbuję biec, ale szybko wzorem innych zawodników przechodzę do marszu, z niekłamanym podziwem obserwując lekkiego Hiszpana, który mija mnie, przeskakując po stopniach niczym kozica. Na kolejnych kilometrach wyprzedza mnie jeszcze kilku równie rączych biegaczy, przy których czuję się jak dziadek-emeryt. Jak im udaje się zachować równowagę na tak niepewnym podłożu??? Kilku zagaduję, bo wydaje mi się, że organizator zmienił trasę w porównaniu do roku ubiegłego, co później okazuje się prawdą – w trosce o nasze bezpieczeństwo nie pozwolono nam wbiec na najwyższy szczyt, cały schowany w chmurach, tym samym skracając dystans o 1,5 kilometra. Jeden z biegaczy odpowiada mi po polsku – świat znów okazuje się mały, bo szybko ustalamy, że łączy nas osoba wspólnej znajomej (Agnieszka – pozdrawiam!) i obaj o sobie już kiedyś słyszeliśmy. Dla mnie to sportowy zaszczyt, bo Adam to znakomity triathlonista, który we wrześniu wystartował w Australii w mistrzostwach świata w połówce Ironmana. Od tej pory biegniemy wspólnie, wzajemnie motywując się do walki. Mając takiego partnera, czuję się o wiele raźniej i tempo wyraźnie rośnie, choć nie udaje nam się uniknąć spadku o kilka pozycji. Najtrudniejsze chwile przeżywamy na stromym podejściu, które prowadzi po narciarskim stoku. Wdrapując się mozolnie i sapiąc, w myślach wyzywam organizatorów od sadystów, podziwiając jednocześnie jednego z rywali, który – tylko idąc! – był w stanie wyprzedzić nas i zyskać około 200 metrów przewagi. Staram się wydłużać krok, szybciej przebierać nogami, mocniej odpychać, ale nic to nie daje – gość oddala się w oczach. Gdy docieramy do szczytu, na wyświetlaczu wyskakuje temperatura siedem stopni Celsjusza. Aaaaa, kiedy ta męka się wreszcie skończy???

05d
Co je kibic, czyli spécialité de la maison słowackiej kuchni…

Na szczęście odtąd jest już tylko „z górki” – bardzo wyboistej, pełnej kamieni i błota, ale zawsze to lepiej niż pod górkę. Dla zbitych ud szalone zbiegi to jednak prawdziwa gehenna. Mięśnie już nie palą, ale zamieniają się w kamienne słupy, którymi trudno przebierać po górach. Razem z Adamem nie zwalniamy jednak, czując oddech zbliżającej się konkurencji. Jeden z zawodników w końcu nas dogania i wyprzedza, choć meta wydaje się być już na wyciągnięcie ręki. Mój kolega ma jeszcze siłę przyspieszyć na finiszu, więc zajmuje kolejne miejsce, a ja mimo wszystko cieszę się z 38. wyniku, który oznacza awans o 24 lokaty w porównaniu do ubiegłorocznego startu. Na mecie długo sapię, próbując ocalić resztki człowieczeństwa, bo najchętniej wywróciłbym się do góry nogami i – jakem Skundlony – zdechł.

 

Mój finałowy czas – 6 h 54 min. 54 sek. – jest dość podobny do ubiegłorocznego (biorąc pod uwagę skróconą o 1,5 km trasę biegu), ale o ile edycję 2015 uznałem w myślach za „piękną” porażkę (zwłaszcza z powodu umierania na finałowym podjeździe na rowerze), o tyle Oravamana 2016 zapamiętam jako bolesną, ale nieustającą walkę do samego końca. Najbardziej – samochwalczo – cieszy mnie 25. czas na trasie rowerowej – osiągnięty na maszynie, który nie nadaje się do jazdy po górach. Dumny jestem, że na rowerze, mimo upadku, byłem o kilka minut szybszy od Skundlonego sprzed roku, podczas gdy większość zawodników, w tym nawet zwycięzca Hiszpan Marcel Zamora  (+23 min.!) pojechali o wiele wolniej niż poprzednio. Czas wreszcie zabrać się za bieganie po górach i odłożyć na nowy rower, a wtedy urodziłbym może jakiś fajny wynik w przyszłej edycji. O ile oczywiście będę miał na tyle szczęścia, by znaleźć się na liście startowej.

fot. facebook.com/Oravaman

Arek

Gdy przekonuję do weganizmu, mówią mi "Ty ośle"! Gdy proszę, aby nie więzili psa na łańcuchu przy budzie, nazywają mnie baranem i psubratem. Gdy biegam po lesie, słyszę, że jestem brudny jak świnia i czemu tak capię. Przyznaję - w ostatnich latach skundliłem się (dosłownie!), a mój węch wyostrzył się na ludzi, którzy podle traktują zwierzęta.

Jeden komentarz do “Oravaman 2016 – w górki na pazurki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *