Na podium mistrzostw Polski, czyli marzenia się spełniają
Nie lubię biegania w upale, a tym bardziej z psem (tym razem mowa o rewelacyjnym Soniaku), który ma ograniczone możliwości zakomunikowania mi, że on też tego nie lubi. Dlatego na Mistrzostwa Polski w Dogtrekkingu w Sanoku, na których mieliśmy rywalizować niemal w samo południe, jechałem na luzie, zakładając, że jeśli będzie gorąco, po prostu odpuścimy sobie ściganie, zaliczając w zamian przyjemny spacer po górach. Takie bezstresowe podejście okazało się nadzwyczaj owocne – do Krakowa wracaliśmy pełni dumy i chwały jako zdobywcy 3. miejsca wywalczonego na dystansie średnim (25 km).
Już dawno tak często nie sprawdzałem prognozy pogody, jak przed zawodami w Sanoku. Niestety wszystkie wskazywały, że będzie upał i duchota – pal licho ja, ale psiaki nie przepadają za bieganiem w takich warunkach. Z grona moich schroniskowych kolegów wyjazd postanowiłem więc zaproponować Sony’emu, który ma zdecydowanie najkrótszą sierść, jest młody i pełen energii, choć jako biegacz zdecydowanie woli gonić za rzucaną piłeczką niż wytyczać trasę (czytaj: ciągnąć Skundlonego) na smyczy. W każdym razie na wycieczkę długo namawiać go nie musiałem.
Założenie, że w razie czego odpuszczamy pogoń za wynikiem, sprawiła, że wyjazd w Bieszczady nabrał wakacyjnego charakteru. W towarzystwie mojej (arcywyrozumiałej) małżonki i rozpromienionego z powodu możliwości opuszczenia schroniskowego kojca Soniaka w ciepły, piątkowy wieczór dotarliśmy do Sanoka, gdzie czekała nas gościna przygotowana przez naszą przyjaciółkę Izę, jej Mamę – panią Halinę i – last but not least – Kota Andrzeja. Nasz późniejszy sukces to bez wątpienia również ich zasługa, choć obawiałem się, że rozleniwieni i najedzeni po uszy w końcu nigdzie nie pobiegniemy.
Ale pobiegliśmy. W sobotni poranek pomachaliśmy jeszcze na pożegnanie Dekretowi i Marcinowi, którzy – twardziele! – ponownie zaatakowali 40-kilometrowy dystans LONG (dla tych, którzy po raz pierwszy trafili na Skundlonego: Dekret również przez długi czas mieszkał w schronisku, aż wreszcie na szczęście został wypatrzony przez Marcina, z którym zalicza obecnie po 100 kilometrów biegania w tygodniu – oby więcej takich adopcji!). Biegacze startujący na MID (25 km) i MINI (15 km) – wśród nich spora liczba wolontariuszy i pracowników naszego schroniska – na trasę mieli ruszyć o godzinie 10.
Upał z wolna podnosił się, ale pojawiające na niebie chmury dawały nadzieję, że Sony i ja nie zamienimy się w popiół i skwArki. Dym owszem poszedł nam z butów i łap, gdy na sygnał startera ruszyliśmy z kopyta pazura, (bez)skutecznie próbując uciec przed tłumem rywali. Zamieszanie charakterystyczne dla pierwszych kilometrów biegu w towarzystwie rozochoconych psów i biegaczy, sprawiło, że nieoczekiwanie dość szybko spadliśmy o kilkadziesiąt miejsc w klasyfikacji. Poparzone przez pokrzywy nogi (oj, bolało potem jeszcze wiele dni…) i przeciągające się poszukiwanie pierwszego z punktów kontrolnych oddaliły szansę na dobry wynik.
Przystąpiliśmy więc do realizacji planu B – czyli napierania „bez spinki”, za to konsekwentnie i bez niepotrzebnych przystanków. Sony dziarsko przebierał łapami – dla niego to betka. Gorzej gdy próbowałem za nim nadążyć, a droga pięła się w górę. Na szczęście po pierwszych paru kilometrach trasa całkowicie zanurzyła się lesie, dającym nam chłód i chroniącym przed promieniami słońca. Biegło nam się więc bardzo przyjemnie: raz prowadził Sony, a raz ja. Mój partner sprawiał wrażenie, jakby znał wszystkie reguły rządzące biegami po górach – pod górkę zwalniał, by oszczędzać siły, z górki nadrabiał stracony czas, a na płaskim dostosowywał się do tempa słabszego, czyli mnie. No i regularnie pił. Aż nadto regularnie, bo zatrzymywał się dosłownie przy każdej kałuży, choć nie zawsze miał ochotę zwilżyć gardło. Ale obwąchać brzegi kałuży, zanurzyć łapy (lub ogon) w wodzie kałuży, obejrzeć kałużę najpierw z lewej, a potem z prawej strony, a na koniec pacnąć błotem (z kałuży) w kolegę – i owszem. Nasz bieg był więc mocno interwałowy: kałuża, bieg, kałuża, bieg, strumyk, kałuża, sprint… i tak w nieskończoność.
Kilometry jednak mijały, a my mijaliśmy rywali. Niektórzy próbowali nam siadać na ogonie (sic), ale i tym uciekaliśmy, stroniąc od towarzystwa. Po pewnym czasie zacząłem odnosić wrażenie, że Sony’emu zaczyna się już trochę… nudzić. Chętnie by sobie pohasał, goniąc za patykiem czy piłeczką (co uwielbia!), zamiast bez sensu i celu lecieć na uwięzi za sapiącym dwunogiem. Ale jak go przekonać, że do mety niedaleko, a tam już czeka relaks na zielonej trawce?
Przemierzając trasę, jak to na dogtrekkingu zaliczaliśmy kolejne punkty kontroli. Szło nam całkiem sprawnie, nawet nie udało nam się zgubić, ale i szlak do bardzo trudnych nie należał. Na przedostatnim punkcie spotkaliśmy człowieko-psowaty duet rywali, który zmotywował nas do szybszego finiszu. Wpadając na metę, byłem już mocno złachany, a Sony… nawet nie miał ochoty się napić. „To już wszystko? A kiedy mi wreszcie porzucasz piłeczkę?” – zdawał się pytać. Nawet nie machnął ogonem, gdy spiker obwieścił nam, że dobiegliśmy na 3. miejscu i staniemy na podium mistrzostw Polski! No cóż, po raz kolejny miałem wrażenie, że tylko przeszkadzałem mojemu koledze, który (gdyby tylko chciał) mógłby walczyć nawet o zwycięstwo.
I last but not least – kot Andrzej:)
Obawiając się, że odgryzie się (dosłownie) kolegom, którzy wraz z nami stanęli na pudle, na czas ceremonii założyłem Sony’emu kaganiec. Medal przyjął jednak z godnością i spokojem, a wygraną paczkę z 3-kilogramami karmy wspaniałomyślnie pozwolił mi zabrać do domu, skąd teraz, ilekroć odwiedzam schronisko, przynoszę mu kolejne porcje mistrzowskich delicji. Bo niestety te dwa wspaniałe dni spędzone w towarzystwie Soniaka, w niezapomnianej gościnie u naszych dobrodziejek i – last but not least – Kota Andrzeja, musiały kiedyś dobiec końca. Serce mi krwawiło, gdy zamykałem za nim kratę w schronisku i widziałem rozczarowany wzrok, że to już koniec wakacji. Obiecałem mu, że znajdę dom, z którego mieszkańcami mógłby na co dzień biegać, ciesząc się życiem i odwdzięczając się bezgraniczną miłością za ofiarowaną mu wolność. O inteligencji i cudownym charakterze Sony’ego mógłbym prawić bez końca – za kilka dni przeczytacie jego dokładny opis, ale może do tego czasu wśród Was znajdzie się ktoś, kto szuka prawdziwego przyjaciela na wiele lat życia? Piszcie bez wahania: arek@skundlony.pl