Jak zostałem (pół)ironmanem – Susz 2011

IMG_0373Od lat chwalę i wychwalam innych. Dziś pochwalę się sam. W ubiegły weekend wystartowałem i co najważniejsze – ha! – ukończyłem Herbalife Susz Triathlon, czyli Otwarte Mistrzostwa Polski na dystansie długim w triathlonie. 1900 metrów pływania w jeziorze, 90 kilometrów jazdy na rowerze, a na „deser” półmaraton, czyli 21 kilometrów biegu. Veni, vidi, choć nie vici! Ale najważniejsze cele – przeżyć i nie skompromitować się – zostały osiągnięte.

Wszystko zaczęło się depresyjną jesienią roku 2010. W apogeum kryzysu wieku średniego, drapiąc się po zaokrąglonym brzuszku, przypadkowo wygrzebałem w necie artykuł na temat triathlonu. Myśl o „ruszeniu się” sprzed biurka nurtowała mnie od dawien dawna, ale poza bieganiem z aparatem na rajdach off-roadowych moja aktywność sportowa oscylowała w okolicach zera. Zaokrąglonego zera…Nie zaprzestając drapania się po głowie, zadumałem się na chwilę: pływać umiem… Ale na dystansie 2 kilometrów??? Jeździć na rowerze każdy umie… Biegać też umiem… Zwłaszcza na sprinterskich dystansach – do tramwaju lub na pociąg.Ściągnięty z komputera wirus triathlonu okazał się nad wyraz złośliwy. Myśląc już o starcie w Suszu, na wiele miesięcy zostałem stałym, choć mocno nieregularnym gościem krakowskich basenów, a w okolicach północy (dobrze że nie doszło wtedy do żadnego morderstwa, bo pewnie byłbym głównym podejrzanym) od czasu do czasu można było spotkać mnie snującego się truchtem wokół Błoń lub w drodze na kopiec Kościuszki. Rower olałem, wszak „kiedyś” – czyli w wieku XX – sporo jeździłem na „góralu” i to na pewno wystarczy.„Trening” o dziwo powoli zaczął przynosić efekty – w wodzie przepływam coraz dłuższe dystanse, jednak wciąż byłem leszczem w porównaniu do mojego kolegi Johnny’ego, który – na swoje nieszczęście – został przeze mianowany moim osobistym „treneiro”. Na wiosnę im dzień stawał się dłuższy, tym Błonia stawały się nudniejsze. Na szczęście wtedy odkryłem (i natychmiast zapałałem do niego miłością) krakowski Lasek Wolski z terenowymi, mocno górzystymi trasami, gdzie przynajmniej raz w tygodniu starałem się zaglądać w towarzystwie „wybieganego” kolegi Pawła. Kondycja rosła, brzuch jakby trochę wklęsł.IMG_0071Termin zawodów zbliżał się, a czasu na treningi było coraz mniej. Na dodatek pojawił się problem – nieodzownego w triathlonie – sprzętu. Niestety okazało się, że to sport wcale nie taki tani… Do pływania w jeziorach wskazana jest pianka, której ceny zaczynają się od dobrych kilkuset złotych. Do jazdy na rowerze potrzebny jest… rower, czyli „kolarka” – mój 16-letni, toporny „góral” z pewnością się nie nadawał. Do biegania przydałyby się buty – te w zasadzie miałem, choć przeznaczone do biegania cross-country. Eee, tam szczegół!Świadomy pustek na koncie osobistym na tydzień przed zawodami machnąłem ręką na piankę – kilka wizyt w kaszubskich jeziorach – udowodniły, że woda nie jest aż tak zimna i ostatecznie godzinkę w niej wytrzymam… Żałowałem jedynie, że sam pozbawiam się atutu, jaką daje pianka, zwiększająca wyporność i szybkość pływaka. Kolarzówka na szczęście też się znalazła – mój litościwy parter od biegania, Paweł, wypożyczył mi swój nie pierwszej młodości rower, wyposażony w zatrzaskowe pedały SPD. Dokładnie na 36 godzin przed startem, znów o północy, odbyłem na nim premierową rundkę wokół Błoń, po której stanąłem w prawdzie – jazda na „góralu” to zupełnie co innego niż jazda na kolarzówce… Inna pozycja ciała, inna technika jazdy, inne prowadzenie nóg, które nie tylko „naciskają” pedały, ale również „ciągną” je ku górze. Po 10 minutach jazdy byłem zziajany i padnięty. I sparaliżowany strachem. Jak ja wytrzymam te 90 kilometrów??IMG_0115Miotany wątpliwościami i bez wiary w sukces (trzeba było jednak pojeździć nieco więcej na tym rowerze…) następnego dnia wyruszam zapakowaną po dach osobówką, w której upchnięty został rower, w towarzystwie mojej Żony-Pocieszycielki oraz Johnny’ego występującego w roli coacha, kierowcy, kucharza, stratega, masażysty i fotografa. Po drodze, w trybie „emergency”, zaglądamy jeszcze do Decathlonu – dzień wcześniej po nocnej przejażdżce położyłem kask (bezwartościowy) na żywopłocie przed blokiem i… o nim zapomniałem. Rano już go nie było. Za 80 zł sprawiam sobie nową cud-hełmik i batony energetyczne na zawody. W okolice Susza docieramy o 3 nad ranem, na 8 godzin przed startem zawodów.

Następnego dnia od samego rana na światło dzienne wychodzi mój brak zawodniczego doświadczenia i niefrasobliwość. W gospodarstwie agroturystycznym, gdzie nocowaliśmy, nie ma co jeść. A przecież właśnie teraz powinienem się naładować energią na całe zawody! Trudno, po drodze do biura zawodów, nabywamy jogurt i musli, które – w obliczu braku łyżki (a jakże) – pałaszuję przy pomocy… śrubokręta. Smak truskawkowy wymieszany z olejowym – palce lizać!W Suszu czuć już przedstartową gorączkę. Trwa rejestracja – na liście startowej blisko 500 nazwisk, zawodnicy wypakowują swój sprzęt i moszczą się w wyznaczonych miejscach strefy zmian. Z opadniętą szczeną przyglądam się ich umięśnionym torsom i wyżłobionym łydom, z zazdrością patrzę na rowery w cenie dobrego auta i profesjonalne pianki pływackie. Na szczęście widzę również kilku amatorów, co podnosi mnie nieco na duchu.IMG_0136 Mój optymizm tryska jednak jak bańka mydlana, gdy z samochodu wypakowuję rower i staram się dokręcić siodełko – rzecz, wydaje się, banalna. Ale śruba kręci się, a sztyca wciąż się rusza! Z pomocą Johnny’ego, ile sił w łapach, ciągniemy za oba klucze imbusowe – więcej się nie da, ale siodełko… nadal się rusza. Pocieszam się, że może tylko na boki i w dół już nie opadnie. Nadzieja matką głupich, ale o tym przekonam się później…Przed startem po raz setny powtarzam w myślach swoje założenia i cele: 1. nie utopić się (głupio byłoby), 2. przepłynąć 1900 m w wyznaczonym limicie czasu 1 godziny (tak nakazuje regulamin), 3. pływanie i jazdę na rowerze ukończyć w czasie 5 godzin (kolejny wymóg regulaminu), 4. ukończyć całość w limicie 7,5 godzin (regulamin), 5. nie być ostatnim na mecie, 6. przeżyć, 7. ukończyć na pozycji wyższej niż mój numer startowy (343), 8. złamać wynik 6 godzin.

O 11 start z wody. Ubrani w jednakowe żółte czepki zanurzamy się w chłodnej wodzie jeziora i – choć wciąż staram się być optymistą – od razu dostrzegam przewagę „tekstylnych”. Wyporność mają taką, że płynąc kraulem, nogi wyrzuca im ponad wodę! Pozazdrościć… Przez chwilę kłębimy się na starcie na środku jeziora, aż wreszcie na sygnał ruszamy! Zawodowcy ile sił w rękach pędzą przed siebie, ja stosując się do rad wyczytanych w necie, ustawiam się z tyłu, z zamiarem nie wchodzenia nikomu w paradę i spokojnego przepłynięcia jeziora. Ale jeśli ktoś twierdził, że z tyłu jest luz i spokój, to się grubo mylił. Co rusz wpadam na kogoś, lub ktoś wpada na mnie. Po około 100 metrach tuż przed sobą słyszę rozpaczliwe „Ratunku!!” – jeden z młodych zawodników chyba spanikował i zaczyna się topić. W kilka osób pomagamy utrzymać się mu na wodzie i machamy do ratowników, którzy na szczęście szybko dostrzegają nasze wysiłki i podpływają do nieboraka. Uff, można ruszać dalej.

Płynie się nawet nieźle, gdyby nie te ciągłe kolizje z innymi zawodnikami. Gdzieś w połowie drogi do boi umieszczonych w połowie dystansu dostrzegam, że najlepsi zmierzają już w przeciwnym kierunku… Orientacja w wodzie okazuje się jednak moją piętą Achillesową… Brzegów nie widać, ostre słońce nie pozwala uchwycić kierunku. IMG_0271Czuję, że płynę zygzakiem. Na szczęście obijając się od innych, jakoś dopływam do półmetka. Odtąd robi się ciut luźniej. Przed sobą widzę podobnego do mnie „golasa” bez pianki. Za punkt honoru przyjmuję dogonienie go. Co rusz zmieniając styl z kraula na żabkę i z żabki na kraula, po paru minutach udaje mi się z nim zrównać. „Teraz ci pokażę!” – myślę i zaczynam mocno pracować ramionami w kraulu. Przeliczam, że około 100 pociągnięć to 100 metrów dystansu. Po „setce” znowu żabka i rozglądam się, gdzie mój rywal. Ale przed oczami widzę… szuwary, a „golas” znów hen daleko przede mną! Okazuje się, że skręciłem w lewo niemal pod kątem prostym! Agrhhh… Odtąd jestem ostrożniejszy, częściej przechodzę do żabki, która pozwala mi kontrolować kierunek płynięcia, ale za to kraulem poruszam się, jakim był pozbawiony błędnika… Na basenie orientacją „w terenie” człowiek w ogóle nie zawraca sobie głowy…

Trzymając kurs na „golasa”, rzutem na taśmę doganiam go ponownie i wybiegam wreszcie z wody. Tłum klaszcze, choć na pewno jesteśmy maruderami. Ale w wodzie widzę jeszcze sporo czepków. Udało się! Nie utonąłem, nie jestem ostatni, zmieściłem się w limicie! Yuppi!

W boksie szybko naciągam na siebie trykot, w którym natychmiast pęka zamek (stąd moja goła klata na wszystkich zdjęciach), wskakuję w buty kolarskie i pędzę do miejsca, gdzie można już dosiąść roweru. Humor mi dopisuje. Ale już pierwsze metry jazdy, zwłaszcza po kostce brukowej, sprawiają, że znów zaczynam złorzeczyć… Pod moim ciężarem siodełko powolutku, systematycznie opada! To ta @#$%^&*@#$%^ śrubka!!! Jak wygląda jazda na rowerze ze zbyt niskim siodełkiem chyba wiecie… A przede mną 90 kilometrów. Nic to, trzeba pedałować, ile sił w udach, które w tej pozycji pracują najciężej.

IMG_0550Jakby tego było mało, zmagam się z licznikiem, któremu nagle odechciało się pracować i ciągle pokazuje „zero”. Dotąd włączał się automatycznie… Naciskam guziki, resetuję go na wszystkie sposoby, aż wreszcie komputerek wyskakuje z mocowania i upada na asfalt. Pierwsza myśl – a niech go diabli! Po chwili rozsądek puka do głowy, przypominając, że to nie mój sprzęt. Hamuję z piskiem opon, rower staje dęba, zatrzymuje się w miejscu, a ja – nie mogąc oswobodzić butów z zatrzasków – w pięknym stylu ląduję na asfalcie! O dziwo, miękkim. Drobne obtarcie nie przeszkadza, ruszam w dalszą podróż, olewając krnąbrny licznik, który uparł się, by aż do mety pokazywać mi „zero”.

Kilometry szybko umykają. Jest czas, by rozejrzeć się, popodziwiać cud widoki. Trasa dość pofałdowana i nierówna, po zawrotce wiatr wieje mocno w oczy, z minuty na minutę słońce przypieka coraz mocniej. W Suszu, w strefie bufetu, kibice gorąco nas dopingują, co daje siłę do dalszej jazdy. Zapominam o głupiej śrubce i pedałuję ile sił w nogach. Znów rośnie mi samoocena, bo sporo rywali zastawiam z tyłu, zaś mnie wyprzedza tylko czołówka, która – gdy ja jestem na drugim „kółku” – zalicza już ostatnie okrążenie.

Po 4 godzinach od startu zawodów wracam do strefy zmian. Nie jest źle. Jest nawet szansa na zaliczenie punktu 8., czyli zmieszczenie się w 6 godzinach. Wybiegam na trasę, gdy najlepszy zawodnik, a w moim odczuciu robot, Ukrainiec Anton Blokhin, po 21 kilometrach biegu zbliża się już do mety. Jemu całe zawody zajmą 4 godziny i niecałe 6 minut. W jakim czasie ja skończę półmaraton? Zaczynam biec przeświadczony, że oto moja koronna konkurencja. Lubię biegać i biegam całkiem sporo. Ale pierwsze kilometry to prawdziwy koszmar. IMG_0594Nogi ruszają się jak w smole, zmordowane od jazdy na niskim siodełku uda natychmiast zamieniają się w węzły (które czuję do dziś!). Żar leje się z nieba, z trudem łapię oddech. Po 2 km jestem bliski poddania się – mam pokonać dziesięciokrotnie dłuższy dystans??? Ratują mnie punkty z napojami, które dają siłę i orzeźwienie. Biegnę jednak makabrycznie wolno, wydaje mi się, że włóczę nogę za nogą. Trzy pętle wzdłuż jeziora pozwalają przyjrzeć się innym zawodnikom, którzy po nawrotce biegną z przeciwnego kierunku. Rozpoznaję aktorów: Piotra Adamczyka i Bartłomieja Topę oraz dziennikarza Łukasza Grassa, czyli ambasadorów triathlonu w Polsce. Skubańcy, mkną niczym gazele! Jedynie umęczony Tomasz Karolak ma wyraźnie wolniejsze tempo i z trudem, ale wytrwale człapie do mety.

Z czasem udaje mi się nabrać nieco tempa, choć przed oczami mam finałową scenę z filmu „Czyż nie dobija się koni”. Doping kibiców, błogosławiony pan oblewający zawodników wodą z węża, a przede wszystkim napoje izotoniczne i pomarańcze podsycają iskierkę, która pcha mnie do mety. Na ostatnim okrążeniu planuję przyspieszyć i wyprzedzić biegaczy przede mną. Ale sama siła woli nie wystarcza. Dopiero na ostatnich metrach „łykam” jednego z konkurentów i wykrzesując ostatek sił, wpadam (a raczej wtaczam się) na metę. Udało się!!! Żyję…

Od zawodów w Suszu minęło już kilka dni. Nogi nadal bolą jak diabli… Śrubkę, która nie chciała się nawet wykręcić, przeciąłem brzeszczotem, a następnie poznęcałem się nad nią młotkiem. I choć w ostatniej fazie przygotowań do zawodów, a także w trakcie ich trwania, zwłaszcza w części biegowej, co chwilę powtarzałem sobie „nigdy więcej”, już dziś wiem, że nie był to mój ostatni pojedynek z triathlonem. Czas IMG_06006 godzin 13 minut i 32 sekundy (pływanie: 00:49:14; rower: 03:05:31; bieg: 02:10:07; przebieranki: 00:04:21 i 00:04:19), który dał mi 287. miejsce (w sumie sklasyfikowano 359. zawodników, pozostali nie dotarli do mety), pobudził jedynie moją sportową złość. Nie chodzi nawet o tę barierę 6 godzin, ale choćby o tych pięciu sześćdziesięciolatków (!), którzy mnie przegonili. Najlepszy z nich był ode mnie o godzinę lepszy – ale „siarrra”…:) Do 60-tki zostało mi jeszcze ćwierć wieku, więc trochę czasu na treningi mam. Cierpliwości, by czekać na kolejne zawody w Suszu, chyba mi jednak zabraknie – już w okolicach września widzę następny, odpowiadający mi termin zawodów.

Triathlon polecam każdemu! Również podobnym do mnie amatorom, trenującym w amatorski (czytaj: bardzo nieregularny) sposób. Warto ruszyć się sprzed kompa, spod samochodu (nawet terenowego) czy z kanapy, pozbyć się brzucha (ze mnie w kilka miesięcy wyparowało 10 kilo!), nabrać kondycji. Nie ma większej nagrody, niż Żona mówiąca dziś do mnie czule: „Mój Ty (pół) Iron Manie*”…

Chwalił się: Arek Kwiecień, foto: Johnny

* Pełny Ironman polega na pokonaniu dwukrotnie dłuższego dystansu: 3800 m pływania, 180 km na rowerze, 42 km biegu – jak dla mnie jeszcze nie w tym roku:)

Arek

Gdy przekonuję do weganizmu, mówią mi "Ty ośle"! Gdy proszę, aby nie więzili psa na łańcuchu przy budzie, nazywają mnie baranem i psubratem. Gdy biegam po lesie, słyszę, że jestem brudny jak świnia i czemu tak capię. Przyznaję - w ostatnich latach skundliłem się (dosłownie!), a mój węch wyostrzył się na ludzi, którzy podle traktują zwierzęta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *