Ilona Żak – wolontariuszka na pełny etat
5 miesięcy w ciągu ostatnich 5 lat – tyle mniej więcej czasu spędziła łącznie w krakowskim schronisku Ilona Żak, dla której odwiedziny bezdomnych psów stanowią codzienny rytuał, obok zwykłych obowiązków domowych czy pracy. Jej podopiecznymi są zazwyczaj psy stare, bardzo schorowane lub po przejściach, którym niezwykle trudno jest znaleźć dom na ostatnie lata, a czasem miesiące życia. W odróżnieniu od innych wolontariuszy, co rusz świętujących szczęśliwe adopcje, Ilonie częściej niestety zdarza się żegnać swoich bliskich przyjaciół już na zawsze, odchodzących za Tęczowy Most, niedoczekawszy się nowego domu z kochającą rodziną. Mimo wielu trudnych momentów i smutnych przeżyć krótkie chwile radości, które im daje, są dla niej największą nagrodą.
– Pamiętasz swój pierwszy dzień w schronisku?
– Doskonale! Był to koniec lutego 2015. Do schroniska przyjechałam nie z myślą o wolontariacie, ale by sprawdzić, co stało się z psem Niko, którego znałam z widzenia. Był to czterołapy towarzysz bezdomnego, poczciwego pana, którego często spotykałam pod sklepem, gdzie robiłam zakupy. Pies, na co dzień zadbany, wpadł niestety w ręce bandziora, który w ramach osiedlowych porachunków obciął mu ogon! Po tym zdarzeniu trafił do schroniska, skąd już niestety nie wrócił do swego pana, który nie miał ani jego książeczki, ani nawet własnego dowodu osobistego. Zaczęłam wtedy regularnie go odwiedzać, a ponieważ jakiś miesiąc później organizowany był nabór na wolontariuszy, dopełniłam formalności i tak już zostałam.
– Co stało się z Niko?
– Na szczęście po okresie rekonwalescencji, szybko znalazł nowy, kochający dom, choć żałowałam bardzo, że nie mógł wrócić do swego pana, do którego był bardzo przywiązany. Na pewno trafił jednak w lepsze warunki.
– Gdyby ktoś powiedział Ci wtedy, że spędzisz w schronisku kolejnych 5 lat, to co byś powiedziała?
– Nie miałabym nic przeciwko temu! Patrząc z perspektywy czasu, dziś na pewno zrobiłabym to samo. Bezdomnych psów się nie zostawia w potrzebie. Gdy raz się już do nich weszło, trudno jest zrezygnować. Pomimo wielu trudnych doświadczeń, rozdzierających chwil i pożegnań, momentów zwątpienia, ostatecznie zawsze przychodzi do głowy myśl, że one czekają na nasze odwiedziny i jest to jedna z nielicznych chwil radości, jakie mają w życiu. Być może nigdy nie doczekają się własnych domów, więc niech spacer z wolontariuszem będzie chociaż małą namiastką szczęśliwego życia u boku swojego człowieka. Cały czas staramy się o ich adopcje i nawet w beznadziejnych przypadkach wierzymy, że mimo wszystko uda nam się znaleźć im dom chociaż na ostatnie dni życia.

– Co Tobą kierowało, gdy przychodziłaś do schroniska?
– Wcześniej nie miałam pojęcia, jak to wygląda. Każdemu wydaje się, że w schronisku siedzą sobie pieski, dostają jedzenie, nie kapie im na głowę, więc są szczęśliwe… Ale to nigdy nie jest prawdziwy dom. Bezdomne psy nie mają własnej rodziny, nie mogą kilka razy dziennie spacerować o dowolnej porze, podjadając sobie pyszności, nie są ciągle głaskane i przytulane. Przez większość czasu siedzą i czekają: na spacer ten jeden jedyny, na porę karmienia, niektóre na lekarstwa, ale na pewno wszystkie na to, że zjawi się ten ktoś, kto weźmie je ze sobą do domu.
– Zajmujesz się głównie psami starymi, chorymi i zniedołężniałymi. W czasie tych 5 lat pożegnałaś już wielu przyjaciół. Z którym z nich czułaś się najsilniej związana?
– To bardzo trudne pytanie, bo było ich wielu, a odejście każdego z nich było bardzo bolesne. Psem, którego do dziś najczęściej wspominam, jest Betowen. Pomimo wielu starań nie udało się go uratować i odszedł 2 kwietnia 2017 w wieku 11 lat, po 2 latach spędzonych w schronisku. Wydaje mi się, że zrobiłam wtedy wszystko, co mogłam, ale mam do siebie żal, że sama go nie adoptowałam. W mieszkaniu mam jednak 6 kotów, dla których pojawienie się psa byłoby katastrofą. W przeciągu tygodnia jego zdrowie gwałtownie pogorszyło się i nie zdążyłam już nic zrobić. Nie mogę się pogodzić, że umarł jako pies bezdomny, w schronisku. Traciliśmy z nim kontakt, zdarzało się, że do południa w ogóle nikogo nie zauważał, leżał bez kontaktu, ale potem jeszcze na chwilę odżywał. Przyczyn do końca nikt nie znał – mógł to być guz w mózgu, na pewno coś o podłożu neurologicznym. W pewnym momencie siadł mu również metabolizm – jego organizm przestał produkować ciepło, jakby „ogrzewanie” w nim przestało działać. Pozwoliliśmy mu odejść, bo już nie było wyjścia… Ale to była najtrudniejsza decyzja.
– …
– Pożegnałam wiele wspaniałych psów. Nalę, u której rozwijał się nowotwór listwy mlecznej, ale jak się okazało, jej organizm krył jeszcze wiele innych rozsianych guzków. Fantomasa, staruszka znalezionego w kanale odpływowym, który długo walczył ze sobą, swoimi słabościami i bólem, widać było, że bardzo chciał żyć. Nie zapomnę, jak płakał, gdy odchodził. Sarę, która z energicznego psa w ciągu miesiąca stała się psem leżącym bez chęci na spacery, każdy krok sprawiał jej ból, a na końcu miała problemy z oddychaniem, serce odmówiło posłuszeństwa. Aga miała więcej „szczęścia” – po dwóch nieudanych adopcjach, żyjąc w dużym stresie, wreszcie trafiła do kochającego domu. Tu mogła odpuścić ciągłą mobilizację i zachorowała. Odeszła jednak otoczona ludźmi, którzy ją kochali i zwierzętami, z którymi mieszkała. I mogę tak mnożyć wiele przykładów psów, którym udało się odejść po niestety krótkim, ale szczęśliwym pobycie w domu: Kleszczyk czy Milenium, oraz takich, które do domu nie dotarły jak Hipcio czy Saba.
– Kto dzisiaj jest Twoim podopiecznym?
– Między innymi przyjaciel Fantomasa – równie stary Tymek, który nadal czeka na wymarzony domek. Jest szansa, że niebawem pojedzie do hospicjum dla starszych psów, gdzie spędzi resztę życia w komforcie. Widmo i Mara to rodzeństwo znalezione na działkach, bardzo ze sobą zżyte: Widmo nie wyobraża sobie spaceru bez siostry i bardzo ją pilnuje, obszczekując inne psy. A Mara boi się sama wychodzić. Oboje kochają dzieci, bardzo szukają kontaktu z człowiekiem. Przydałby im się dom z ogrodem, jednak szanse na adopcje „dwupaków” zdarzają się rzadko. Max został oddany do schroniska po kilkach latach od adopcji z pretensjami, że jest… chory. Okazało się, że ma zespół Cushinga – wygląda na zdrowego, ale częściej sika i wymaga stałego podawania leków…
– Podziwiałem Cię, gdy w pewien zimny, grudniowy dzień poprosiłaś mnie o pomoc w transporcie Bastera do specjalistycznej kliniki w czeskiej Ostrawie. Widząc Twoje zaangażowanie, nawet nie wypadało mi odmówić…
– Baster doznał poważnego uszkodzenia nogi w wyniku wypadku. Założony implant wywołał stan zapalny, co bardzo odbiło się na jego psychice, cierpiał z bólu, z czasem dodatkowo malała nadzieja na uratowanie nogi. Z pomocą przyszedł doktor Vítězslav Raška z Ostrawy, który usunął implant, uwalniając Bastera od ropy i bólu, ratując tym samym jego nogę przed amputacją. Dziś Baster używa już operowanej nogi w miarę swoich możliwości, zaczął właśnie rehabilitację, którą dzielnie znosi mimo wrodzonej niecierpliwości. Szukamy mu domu, ale na pewno wymaga spacerów przedadopcyjnych.

– W schronisku jesteś nieomal codziennie – policzyliśmy, że w ostatnich 5 latach spędziłaś w nim prawie 5 miesięcy non stop. Jak Ci się udaje łączyć wolontariat z pracą i życiem osobistym?
– Szczęśliwie się składa, że schronisko mam „po drodze” z pracy do domu (to „po drodze” jest oczywiście naciągnięte o parę kilometrów… – przyp. Skundlony). Dlatego korzystam z tego, codziennie się w nim zatrzymując i oczywiście wpadając w weekendy na dłużej. Nie mam żadnego problemu z podziałem czasu na pracę, życie i schronisko. Nie potrafiłbym znaleźć wytłumaczenia, dlaczego danego dnia nie wzięłam na spacer moich podopiecznych.
– A co o Twoim zaangażowaniu sądzą Twoi znajomi i współpracownicy?
– Nie słyszałam nigdy negatywnych komentarzy. Niektórzy traktują to jako moje „hobby”. W pracy zawsze znajduję poparcie – wśród moich kolegów i koleżanek zbierałam już karmę, koce, nigdy nikt nie odmawiał. Wiadomo, że czasem komuś coś się nie podoba, ale zwykle są to osoby, które nigdy nie były w schronisku i nie wiedzą, na czym polega moje zaangażowanie, bądź po prostu nie przepadają za zwierzętami.
– W domu żyjesz z kotami, w schronisku opiekujesz się psami. Wydaje Ci się czasem, że uciekasz od kotów w psy lub od psów w koty?
– Lubię równo wszystkie zwierzęta. Gatunek czy rasa są dla mnie przezroczyste. Mam serce dla wszystkich zwierząt.
– Na co dzień pomagasz psom starym i chorym, które częściej odchodzą, niż są adoptowane. Jak sobie z tym radzisz z takim obciążeniem?
– To faktycznie niełatwy temat. Trudno zostawić psa, gdy sam odchodzi lub czeka go eutanazja. Trzeba mu towarzyszyć, choć dla człowieka to też bolesne. Nie raz lecą łzy, choćby z bezsilności. Nasza obecność, wsparcie to właściwe jedyne, co możemy wówczas im zaoferować… Często wyrzucamy sobie, że być może nie zrobiliśmy wszystkiego, nie znaleźliśmy domu, że pies umiera w schronisku. Mimo że odchodzi przy swoim wolontariuszu, nie o to przecież chodzi. Trzeba robić wszystko, żeby psy nie umierały bezdomne. Oprócz eutanazji problemem i dużym zmartwieniem są też nieudane adopcje. Zawsze jest nam przykro, gdy pies wraca – zwłaszcza, gdy słyszymy irracjonalne powody: baśnie o nagłych alergiach, niespodziewanych wyjazdach, złym zachowaniu, podczas gdy nowy „właściciel”’ nie próbował nawet znaleźć ich przyczyn i poszukać rozwiązania..

– Będąc już wolontariuszką, zaszłaś w ciążę, urodziłaś dziecko, z którym przychodzisz teraz do psów w odwiedziny. Co sądzisz o mitach, że takie otoczenie może być niezdrowe dla dziecka?
-Szymka przyprowadzam tylko w weekendy i cieszę się, widząc, że wiele rodzin również nie boi się zaznajamiać swoje pociechy z bezdomnymi zwierzętami. Można to nazwać dogoterapią, bo ma to bardzo pozytywny wpływ na dzieci. Dzieci uczy się odpowiedzialności, empatii, zachowania wobec zwierząt, opieki nad nimi. Cieszyłam się, że przez cały okres ciąży byłam w stanie opiekować się psami – spacery na pewno były korzystne dla psów, ale również dla mnie i dla dziecka. To było niezwykłe, ale psy jakby wiedziały wówczas, że nie należy po mnie skakać, czy gwałtownie ciągnąć. Myślę, że na pewno uodporniłam wtedy Szymka na wszelkie alergeny – w końcu odporność wyssał prawie z mlekiem matki! Po powrocie ze szpitala, od razu udałam się do Betowena, który na mój widok prawie eksplodował radością. Aż się położył na podłodze, wijąc się i pląsając. Nie widziałem go nigdy tak szczęśliwego jak wtedy.
Rozmawiał: Skundlony, Foto: Autor, archiwum AdoptujPsiaka.pl